Salaamaalekum!
Afrykański pomocnik naszej pani, Mbake zaczął od Afrykańskiego „Yak She mash? Relax! Yes Pivo, No Stress, Ne ma piva Yes Stress”.

No I od razu się rozumiemy.
.. żeby potem poprawić: „Proszę się nie martwić, od 7 lat mieliśmy ok. dziesięciu przypadków malarii wśród naszych turystów ale zalecamy profilaktykę”.
No od razu mi lepiej.
Pani pilot delikatnie nas wprowadziła, mówiąc że to jest Afryka, i pewne rzeczy dzieją się trochę inaczej niż u nas i że cierpliwość tutaj jest cnotą bo lokalsi żyją w zgodzie z naturą a to często oznacza że jak coś ma być zrobione to będzie zrobione, a to kiedy to zostanie zrobione to już inna kwestia. Ostatecznie jak przyjechaliśmy do hotelu i przyszło nam do rejestracji to trzeba było przypominać pani pilot, żeby się wyluzowała, bo to wszystko jest częścią „Africa Experience”. To dobre miejsce na terapię dla „Control freaków”.
Jak bym miał podsumować dzisiejszy dzień do zatytułowany byłby on „Kociaki i Ptaki”.

Przekroczyliśmy dziś rzekę Gambia i pojechaliśmy do Senegalu. Była to pierwsza próbka tego czym jest Afryka. Czekaliśmy na prom, który nie kursuje tutaj według rozkładu jazdy więc jak prom będzie pełen to wtedy popłynie. A żeby mieć pewność że się dostanie miejsce na promie jadąc samochodem, warto dać małą łapówkę (tutejszy standardzik) bo chętnych jest dużo i nie dla wszystkich znajdzie się miejsce. Prom w zasadzie wymyka się wszelkim konwencjom morskim, ilość pasażerów przekroczona o kilkaset procent ale ludzie się cieszą że i tak popłyną a pływa wszystko bo poza ludźmi, samochodami czy skuterami znajdziesz tu zwierzęta np. kozy czy trumnę ze zwłokami na dachu auta, przyciśniętą oponą, co by przypadkiem owa trumna nie spadła!
Okazało się że przy wjeździe do Senegalu jest obowiązek posiadania żółtej książeczki (nie, nie chodzi o żółte papiery tylko o książeczkę szczepień). Jeżeli się jej jednak nie ma, to wystarczy zapłacić 5 dolarów i jest po sprawie. Korupcja? Nie. Africa Experience.
Kociaki.
Udaliśmy się do parku krajobrazowego, w którym odbył się spacer z lwami. Do naszej grupy dołączyła para Niemców oraz sześcioro Rosjan. Jeżeli mam być szczery to obstawiałem Niemców jako główny obiad dla lwów bo akurat ta para była taka jakby to powiedzieć żeby nikogo nie urazić: „dobrze podkarmiona”. Rosjanami lwy nie były zainteresowane wcale. Być może wynikało to z Rosjan trzeba jeść z popitką. Na szczęście dla jednych i drugich lwy jadły wczoraj dwa osiołki (jadają co trzeci dzień) więc jeżeli już to tylko przekąski wchodziły w grę.
Odbywając spacer w towarzystwie lwów trzeba zachować szczególne środki bezpieczeństwa: nie można mieć na sobie okularów przeciwsłonecznych bo lwy muszą widzieć oczy człowieka, nie należy mieć dużego nakrycia głowy bo kociaki tego nie znają i mogą się niepokoić, a my nie chcemy niepokoić kociaków oraz nie należy mieć na sobie plecaków bo te kojarzą się lwom z torbami w których zwykle strażnicy mają dla nich jedzenie, a kociaki lubią jedzenie. Inaczej będzie jak to nasz przewodnik powiedział: „mniam mniam” orężem budzącym respekt u lwów ma być kijek trzymany przez każdego z turystów. Ani przez Chybie pomyślałem że może mi to pomóc w czymkolwiek ale skoro działa na lwy to ja nie mam pytań.
Ptaki.
Wieczorem popłynęliśmy do rezerwatu przyrody gdzie rosną baobaby. Kilka słów o baobabach dla botaników gawędziarzy: przede wszystkim to nie jest drzewo a sukulent. Nie ma słojów po których można ustalić jego wiek a ten czasami jest imponujący bo niektóre z baobabów mają nawet po tysiąc lat. Jego struktura pozwala na magazynowanie olbrzymich zapasów wody (nawet do 120 tysięcy litrów) stąd często słonie uderzają w baobaby które są miękkimi „drzewami” aby dostać się do słodkiej wody. Owoc baobabu jest suchy w środku i smakuje to jak beza dla bardzo niegrzecznych dzieci (kolega Mbake nie zrozumiał żartu) a dlaczego dla niegrzecznych? Bo jest bardzo kwaśny ale w opór zdrowy, ma bardzo dużo witaminy C, a zawartością wapnia przewyższa nawet nasze mleko. Ponadto bardzo pomaga na wszelkiego rodzaju niestrawności. Czyli Rennie, Beza, i Rutinoscorbin w jednym.
Oprócz baobabów główną atrakcją były lasy namorzynowe. Okazuje się że wpływy oceanu sięgają daleko wgłąb lądu (nawet do 200 kilometrów), stąd wiele rzek jest słonowodnych. I na tych właśnie akwenach rosną takie specjalne lasy ktorych korzenie filtrują wodę morską. Istnieje wiele zalet tego typu lasów, od powstrzymywania erozji, hamowania ewentualnego tsunami aż po zbieranie wszelkiego rodzaju owoców morza np ostryg. A propos ostryg, uwaga dzieci: nie należy jeść ostryg złowionych w tych obszarach podczas pory deszczowej ponieważ istnieje ryzyko choroby zwanej Bilharcjozą, która obok malarii jest w top 10 chorób w Afryce a spowodowana jest zakażeniem bakterią, rozwijającej się w wodzie słodkiej.

Na koniec popłynęliśmy do „ptasiej sypialni” gdzie wszystkie ptaszki z okolicy zlatują na fajrant. Dosłownie były ich setki. Były 4 gatunki czapli, pelikany ale też wiele innych. Jeżeli chodzi o ornitologie to cytując klasyka: można powiedzieć że jestem jaroszem, ale to co zobaczyłem zrobiło na mnie duże wrażenie.

Pisząc to w ośrodku dwa razy wystąpiły spadki napięcia ale ogólnie humory dopisują. Powtarzamy sobie niczym mantrę: „to jest urlop. No stress” póki co działa.

Dziś pierwszy raz będę spać pod baldachimem, niczym sułtan opływający w luksusy do których przecież zostałem stworzony. Tym samym życzę Wam wszystkim Senegalskich snów