Wybrałem się dziś na poranną przebierze po plaży. Przy linii brzegowej piasek jest czarny ale też bardziej ubity. Jest dosyć przyjemnie, około 20 stopni. Słońce jeszcze nie grzeje jeszcze pełną mocą bo jest dopiero przed dziewiątą. Zresztą, dziś chowa się lekko za chmurami. W Polsce takie chmury niosą deszcz ale tutaj nie jestem pewien, zwłaszcza że jest już po porze deszczowej.
Przemierzając kolejne metry po czarnym brzegu mijam biegnącego z drugiej strony Gambijczyka, podnoszę rękę w geście biegowego pozdrowienia, on się uśmiecha i odmachuje.
Dalej zbliżam się do dwóch zacumowanych statków dosyć blisko lądu jak na tej wielkości jednostki. Jeden z nich to pływającą elektrownia która wytwarza prąd, drugi to zapewnie pływającą stacja transformatorowa, od niej idą duże kable aż do stojącego niedaleko słupa wysokiego napięcia.

Kawałek dalej widzę tutejsze „Pirogi”, charakterystyczne łodzie. Jest ich chyba kilkanaście, mężczyźni ładują lodówki i kanistry z paliwem, część kobiet w typowych afrykańskich chustach na głowie siedzi przy miskach pełnych ryb i je patroszy. Na tym odcinku plaży na całej szerokości plaży jest na tyle tłoczno że muszę zwolnić bieg żeby wyminąć ludzi.

Wybiegam z tłumu i jakieś dwieście metrów dalej widzę jak jakiś mężczyzna nago wchodził do wody żeby się wykąpać.

W pobliżu portu stoi wrak promu, obok chłopak wykopał sobie dół w piasku i robi w nim pompki.

Dobiegam do portu. Promy które zabierają ludzi na drugą stronę rzeki Gambia mijają się. Jeden musiał zaczekać przy wejściu do portu bo drugi prom jeszcze nie zabrał wszystkich pasażerów. Rzeczy dzieją się tu wtedy, kiedy się wydarzą, a nie wtedy kiedy karze im rozkład. W oddali chudy pies na hałdzie śmieci szuka jedzenia.

Pora wracać. Biegnę tą samą drogą ale zauważam zupełnie inne rzeczy. Jest warsztat szkutniczy, w którym mężczyzna struga stępkę która będzie w przyszłości kolejnym pirogiem.
Kawałek dalej na brzegu trzy sępy jedzą resztki wypatroszonych ryb. Wydają się być niepozorne bo wielkością przypominają koguta ale respekt budzą dopiero jak jeden z nich zbiera się do lotu i rozkłada swoje skrzydła, jedno z nich ma na oko 60 centymetrów. Widzieliśmy już je wcześniej jak w Senegalu siedziały na asfalcie i żywiły się padliną potrąconej kozy.

Dalej, mijam trzech chłopaków, dwóch robi pompki przy narysowanych na piasku cyfrach, pewnie oznaczających serie trzeci leży obok i wykonuje „Chodakowską”, czyli wzniosy bioder.
Wracam do hotelu, strażnik wita mnie w bramie. Pora na śniadanie.
Napisałem to co dziś zobaczyłem żeby pokazać Wam jak wygląda życie gdzie indziej. Od pierwszego dnia naszego pobytu w tej części globu wszyscy powtarzają „Relax, no stress” albo „Dankan Danka” co w języku Wolof oznacza spokojnie. To chyba coś więcej niż tylko dwa słowa bo Gambijczycy żyją według tej filozofii. Być może dlatego znaleźli się w miejscu w którym obecnie są. Ale być może nam przydałoby się trochę tego „Dankan Danka” bo niezależnie od tego jak bardzo byśmy się nie starali i tak któregoś dnia skończymy tam, skąd przyszliśmy. Z Matki Ziemi.