Ostatnio dosyć rzadko ostatnio robimy zakupy bo … nam się nie chce. Nasz rekord to 21 dni bez cotygodniowych zakupów spożywczych. Czyścimy wtedy wszystkie szafki i kończymy takie produkty, które w szafkach są od zawsze takie jak ryże, makarony, ciecierzyce, soczewice itp. No ale w świetle nowych faktów i stanu zagrożenia epidemiologicznego pomyśleliśmy że warto by się jednak zaopatrzyć. Wstaliśmy więc w Sobotni poranek, rano z kurami by na 7:00 być w Lidlu. Zajeżdżamy na parking i okazuje się że nie jesteśmy pierwsi. Wchodzimy a tam ruch jak przed Bożym narodzeniem. Niby wszyscy zachowują się spokojnie ale czuć atmosferę lekkiego napięcia. Ludzie obserwują się nawzajem ale raczej w kontekście tego, co kto kupuje. Raz na jakiś czas ktoś sucho zakaszle między regałami co w sumie jest ignorowane (a może być jednym z symptomów korona wirusa). Ważniejsza jest pierwotna walka o prowiant. Makaronów oczywiście już nie ma, lodówki z mięsem wyczyszczone. W wózkach jeżdżą zapakowane mrożone nóżki kurczaków. No dobrze, niech sobie jeżdżą, ale my jako „krypto-wege” napakowaliśmy warzyw i owoców bo witaminki to ważna rzecz. Stajemy grzecznie w długiej kolejce a przed nami para wykłada 10 paczek mielonego, inne mięsa, obok jakiś Janusz wystawia zgrzewkę cukru (chyba będzie „pędzić” lekarstwo). Nagle ekspedientka zaczyna wszystkich opieprzać że mają nie układać towaru jeden na drugim bo jej taśma staje. Tyle towaru ludzie wyłożyli. po kilkunastu minutach stania przy kasie wychodźmy szczęśliwi z trzema pełnymi torbami Ikei wypełnionymi jedzeniem. Nasz paragon miał 97 centymetrów długości.
Rampampampam.