Tadeusz urodził się w wsi Radawa, położonej w obecnym województwie Podkarpackim, jako jedno z dziesięciorga dzieci. Nie do końca wiadomo, w jakich okolicznościach opuścił dom, ale po wojnie trafił na Pomorze, do Gdańska, gdzie między innymi pracował przy odbudowie Ołowianki. Później często też wyjeżdżał na kontrakty do Związku Radzieckiego. Pamiętam jako maluch bawiłem się jego medalami, szczególnie jednym, zamkniętym w czerwonym, skórzanym pudełku. W środku był medalion z dwoma napisami po polski i po rosyjsku. Nie umiałem wtedy jeszcze czytać więc było mi wszystko jedno jakie to były literki. Pamiętam tylko że był to medal w uznaniu za udział przy budowie Rurociągu „Przyjaźń”. Pierwszy raz też miałem styczność z pistoletem jako dziecko. Był to pistolet hukowy „Start” który został przywieziony przez niego podczas jednego z kontraktów. Pamiętam że brakowało mi siły żeby nacisnąć spust, ale nigdy nie zapomnę jaki to robiło huk, jak się strzeliło w mieszkaniu!

Takie to były czasy- za dobrze wykonaną robotę dawali medale, a dzieci bawiły się pistoletami.

Jednym z pierwszych wspomnień jakie mam jest letni poranek. Jestem u dziadków. Na niebie nie ma ani jednej chmury, jest ciepło i zapowiada się piękny dzień. W telewizji lecą „Czterej pancerni i pies”. Nie pamiętam już który to odcinek, ale prawdopodobnie ten, w którym dzielna załoga czołgu „Rudy” wyzwalała Oksywie.

Babcia przynosi mi talerz ze śniadaniem. Na talerzy znajduje się kilka małych kanapeczek z polędwicą i plasterkami pomidorów. Uwielbiam pomidory, ale z polędwicą muszę się trochę pomęczyć bo się strasznie ciągnie. Mimo wszystko o niebo wolę zjeść kanapki, niż zupę mleczną, którą dziadek praktycznie codziennie je na śniadanie. Myślę sobie że to pewnie przez tę zupę jest taki duży i silny. Po śniadaniu wychodzimy na spacer. Pamiętam sosny rosnące wzdłuż alei prowadzącej na plażę. Mam wrażenie, że za chwilę z pomiędzy drzew wyłoni się czołg jadący na Oksywie, by odbić je z rąk Niemców. Maszeruję więc krok w krok z moim dowódcą, niczym mały pancerniak w moich krótkich spodenkach, a jedną ręką próbuję ogarnąć wielką dłoń dziadka. Słońce świeci, pachnie przygodą, jest fajnie.

Nie zliczę, ile razy na gwiazdkę dostał od Mikołaja nową maszynkę do golenia, a tymczasem przez te wszystkie lata ciągle golił się swoją starą maszynką na żyletki, często śpiewając żołnierskie pieśni.

Pamiętam również jak wrócił z kontraktu na „Farojach” (tak on to mówił). Chodziło o Wyspy Owcze gdzie była prowadzona budowa elektrociepłowni, nie pamiętam zbyt wiele z tego okresu poza jednym, datą. Był dokładnie 6 kwietnia 1989 roku. Wiem to dlatego, że tego dnia rozpoczynały się obrady okrągłego stołu. Leciały na kolorowym już wtedy telewizorze model „Jowisz”, a ja bawiłem się na węgierskim dywanie zabawkami, i choć mój mały rozumek nie rozumiał, co się wtedy działo, to miałem nieodparte wrażenie że chyba jednak działo się coś ważnego.


Jakąś dekadę później, gdy byłem już troszeczkę większy na fali popularności NBA w latach dziewięćdziesiątych, tak jak wszystkie chłopaki zapragnąłem „być murzynem i grać w kosza”. Poprosiłem więc dziadka, by z tyłu domu zrobił mi kosza, w którego będę mógł grać z kolegami. Dziadek nie zna się na sporcie więc pyta się mnie na jakiej wysokości powinien być ten kosz. Mówię „3 metry”. Na co on „Dla Ciebie za wysoko, zrobię Ci niżej żebyś mógł dorzucić”. Tak oto miałem kosz na wysokości 2,3 metra, a zamiast siatki przy obręczy był kawałek pomarańczowego worku po cebuli. To takie polskie.

Innym razem, na fali fascynacji „Wojowniczymi Żółwiami Ninja” któregoś dnia poprosiłem dziadka o pewną bardzo konkretną rzecz. Dwa kijki połączone ze sobą sznurkiem lub łańcuchem. Miało to być Nunchaku. Wkrótce dostałem to, o co prosiłem. Kijki były naprawde solidne, obrobione na tokarce i miały swoją masę. Kiedy dziadek zobaczył, po co mi ten „wynalazek” złapał się za głowę. Ja sam dobrze pamiętam, jak bolała mnie głowa, kiedy kilka razy podczas próby opanowywania sztuki walki samego ze sobą przydzwoniłem w czoło.


Tadzik, w wieku sześćdziesięciu lat stwierdził że chyba już pora zrobić to prawo jazdy. Zrobił więc prawo jazdy, ale co by nie powiedzieć – kierowcą był okropnym. A jak już zrobił to prawo jazdy, to w wieku siedemdziesięciu lat zaczął budować dom. Sam.

Tadzik jest najlepszym dziadkiem, jakiego mogłem sobie wymarzyć, choć może nie był wykształconym człowiekiem, nie czytał książek, ani też nie miał zainteresowań. Zawsze był, trochę wycofany i najlepiej czuł się, kiedy mógł coś zrobić w warsztacie. Tak okazywał swoją troskę. Jak na kogoś, kto jako młody chłopak przeżył traumę wojny i idąc drogą mijał zwłoki ludzi w rowie to i tak dużo.

Jest twardy, uparty i samowystarczalny, ale cokolwiek by o nim nie powiedzieć to zawsze można na nim polegać. Coraz mniej już jest takich ludzi.

Tadeusz obchodzi dziś swoje dziewięćdziesiąte urodziny i martwi się że nie ma farby ani wałka, bo chciałby pomalować pokój.

Najlepszego Dziadku!